subiektywnie o całym świecie

Tag: recenzja Strona 1 z 2

Andrzej Sapkowski - Sezon Burz

Sezon Burz czyli rzecz o nie-Wiedźminie

Pierwszy miecz jest stalowy. Stal syderytowa, ruda pochodząca z meteorytu. Kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich hamerniach. Długość całkowita czterdzieści i pół cala, sama głownia długa dwadzieścia siedem i ćwierć. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści, waga całej broni z pewnością poniżej czterdziestu uncji. Wykonanie rękojeści i jelca proste, ale eleganckie.

I drugi miecz, podobnej długości i wagi, srebrny. Częściowo, oczywiście. Stalowy trzpień okuty srebrem, także ostrza są stalowe, czyste srebro jest za miękkie, by dobrze je naostrzyć. Na jelcu i całej długości klingi znaki runiczne i glify, uznane przez moich rzeczoznawców za niemożliwe do odczytania, ale niewątpliwie magiczne.

Creative Tactic3D Sigma – recenzja

Every video game enthusiast will tell you that in order to attain complete game immersion, having a decent headset is essential. Take FPSs for instance: knowing exactly where a particular sound is coming from, and it’s exact distance often means the difference between either blowing somebody’s brains out, or having your own splattered all over a concrete wall. In the same vein, having a reliable, adjustable, integrated microphone in order to communicate with your team is a must these days.

The above reasons are only two of many, behind my decision to finally get a headset. I was able to compare it with some other headsets I was using over the last year or so, mostly at the office for voice comms on Skype/TS and also for some occasional gaming. The reason why I chose the Tactic3D Sigma by Creative is that it looked okay on paper (technical specs) and received pretty positive notes from computer hardware sites that tested and reviewed it.

Here are some of the tech specs:

The additional pro features for me were:

  • The fact that you can plug the headset in using either two standard mini-jacks (for speakers and microphone) or using a USB connector delivered with the product, which enables you to use advanced sound effects provided by THX, (more on that later)
  • It features a detachable an flexible microphone with noise cancellation condenser
  • The cable has an integrated volume and mute control

I was especially looking forward to the USB connectivity since my PC rig is connected to a stereo amplifier and I wasn’t looking forward to messing around with the cables any more than I had to. All I wanted was to be able to plug it in and play. This is where the USB connector/adapter comes in really handy and enables you to connect the headset to the PC digitally via USB (the headset is also Mac ready). This is one of the main features most heavily marketed by Creative for their latest line of gaming headphones. THX TruStudio Pro Dual Mode™ – as it’s called – does not only make it possible to use USB connection but also comes with a set of interesting sound tools branded by the THX. The additional downloadable application (being part of the driver package you also have to download off Creative website) let’s you customize your audio experience with a set of advanced sound tools. You get an equalizer, crystalizer, bass and surround boost and a few other functions Creative and THX boast about in their website and marketing materials. You can choose some pre-configured settings or create your own profiles for all those different games and other activities you will be using the headset for.

Some of the THX-provided tools are pretty convenient (like the equalizer, or the Surround effect in THX TruStudio Pro that I tend to use while playing – which has had quite a positive effect!), but I have to stres it that some of them are not really doing their job, like the totally useless Voice FX function – letting you change the pitch of your voice in real time – which could as well not have been included in the package (unless you are 10 and love useless gadgets like this one…).

From a more practical angle, the Tactic3D Sigma headset is a pretty very well crafted piece of gaming equipment in a really affordable price (~50EUR). It has 50mm neodymium drivers that deliver pretty datailed (for a gaming headset, of course), juicy and powerful sound. The handband core is made of steel (not plastic) and ensures higher durability and fitting precision while the detachable microphone is attached to an end of a flexible cord allowing you to adjust its position near your mouth. And the accompanying software is something that you generally want to use and adjust the way the headphones sound to your liking. It is also pretty comfortable and separates you from the external sound sources just the right way.

The only cons I can point out are really marginal. The sponge tip on the mic tends to fall off every 15 seconds (I eventually took it off completely). The VoiceFX module of THX TruStudio Pro is somewhat useless and does not have a practical application, as least not for gaming, and this is a gaming headset right? Fans of low frequencies and powerful bass could also complain about the lack of a real bass „kick” here, but let’s not forget we are talking about a gaming headset here, balanced for playing game sounds and broadcasting our voice to other people. This is – by all and any means – not a regular headphone set designed for listening to music or for being used by DJ mixing music and cannot be viewed like one.

All things considered, the Tactic3D Sigma headset is a nice piece of equipment well worth the money, and I can recommend it to anyone who expects good quality and does not want or have to reach for the high-end gaming gear. This is just what a gamer should have, or even a bit more than something we could call standard gear quality.

[easyreview title=”REVIEW SCORE” cat1title=”Material quality” cat1detail=”Durable plastic, steel headband core, 2m long ribbon cable that tends to twist on occasions.” cat1rating=”7.5″ cat2title=”Sound quality” cat2detail=”Just where it should be for a gaming headset; Solid, good standard with good sound positioning in 3D.” cat2rating=”7.5″ cat3title=”Ease of use” cat3detail=”Comfortable, not too heavy, connectable via USB and mini-jacks.” cat3rating=”8″ cat4title=”Quality vs Price” cat4detail=”Very well worth money spent on them. (50EUR or even less)” cat4rating=”9″ summary=”Seriously good choice for those who don’t need high-end or can’t afford it.”]

The Incredible Adventures of Van Helsing

Chyba wszyscy pamiętamy film Van Helsing z Wolver… Hugh Jackmanem oraz uroczą Kate Beckinsale, traktujący o łowcy potworów maści wszelakiej (głównie wilkołaków i im podobnych). Część z nas zapewne kojarzy też serię komiksów z imć Van Helsingiem w roli głównej. Węgierskie studio Neocore, mające dotąd doświadczenie głównie w tworzeniu RTS-ów o orientalnym sznycie, postanowiło przenieść postać Van Helsinga z filmu i komiksów na ekrany komputerów i zawrzeć świat VH w niczym innym jak dynamicznej grze action RPG. Hack’n’slash to zdecydowanie odpowiednia konwencja dla opowiedzenia przygód Van Helsinga. No, w zasadzie przygód jego syna, bo de facto ówże pierworodny, a nie jego legendarny ojciec, jest bohaterem gry. To jednak żadna strata, bo naprawdę niedaleko pada jabłko od jabłoni. Młody pan Helsing to wykapany tatuś. Pewny swego, momentami wręcz butny, z lubością stawia czoła najpaskudniejszym poczwarom, jakie czarna magia i pokrętne ludzkie umysły są w stanie przywołać z siedmiu piekieł na ten świat.

W dzisiejszych czasach, jeśli chcemy stworzyć bardzo dobrą grę, mamy dwa główne wyjścia. Nasza gra musi być albo faktycznie czymś zupełnie nowym, świeżym i prekursorskim, albo zaczerpnąć z flagowych tytułów gatunku to, co w nich najlepsze, i – perfekcyjnie, z odpowiednim wyważeniem poszczególnych elementów – zaadaptować na własne potrzeby. Nie oszukujmy się jednak – stworzenie w 2013 roku całkowicie nowatorskiej gry w ramach jednego czy też miksu kilku gatunków to rzecz prawie niemożliwa. Developerom, szczególnie tym mniej zasobnym w fundusze i nie mającym wsparcia wielkiego wydawcy, pozostaje więc analizowanie mocnych i słabych stron gier konkurencji, a następnie umiejętne połączenie atutów tamtych tytułów oraz wystrzeganie się błędów, które ktoś już popełnił.

Z takiego właśnie założenia wyszli designerzy i producenci VH (zgrabniejszy to skrót niż przydługaśne TIAoVH) i moim zdaniem świetnie wywiązali się z zadania, jakie przed sobą postawili. Kolejne screenshoty i raporty publikowane w toku developmentu na oficjalnej stronie społecznościowej gry na Facebooku tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że szykuje się fajny indyk, który może nieco nawywijać w gatunku. I nie przeliczyłem się. Mamy więc bardzo klimatyczną oprawę wizualną na wzór Diablo III, bardzo swojski – dla mieszkańców środkowej Europy – setting tematyczny (lokacje i wrogowie podobni do potworów z naszego kręgu kulturowego, jak w Wiedźminie), pokaźną porcję humoru i wartką akcję rodem poniekąd z Torchlighta II. A co najważniejsze, gra oferuje atrakcyjny, dostatecznie rozbudowany, a jednocześnie niezbyt rozbuchany i łatwy do ogarnięcia zestaw atrybutów postaci (co niestety jest mankamentem takiego Path of Exile), drzewek umiejętności i perków.

Fabuła osadzona została w świecie stylizowanym na Europę znaną z XIX wieku, ze szczyptą gotyku i klimatycznym, mrocznym wyglądem świata (świetne dynamiczne cienie!). Mamy tu wioski pełniące rolę hubów dla graczy, nawiedzone przez potwory moczary, jaskinie i multum innych lokacji po brzegi wypełnionych monstrami. Wizualnie tytuł bardzo przypomina mocno podrasowaną i uwspółcześnioną wersję Titan Quest, ze sporą ilością wszechobecnej poświaty i superciekawie wyglądającymi lokacjami. Modele postaci są co prawda najwyżej dobre, ale otoczenie, a szczególnie jego elementy w dalszym planie, wygląda cudownie. Najlepiej widać to w podziemnych lokacjach jak kopalnie, gdzie na pierwszym planie w najlepsze trwa rozpierducha, a w tle niestrudzenie pracują górnicze maszyny, dudnią rurociągi i skrzypią elementy konstrukcji. Wygląda to naprawdę świetnie i dodaje grze uroku, dynamiki i klimatu.

Sednem gry nie jest jednakże wpatrywanie się w tło, a szlachtowanie wszelkiej maści mniej lub bardziej ohydnych monstrów. Tutaj z pomocą przybywają wspomniane już atrybuty, drzewka umiejętności oraz perki. Pierwsze rozwijamy przy awansie na kolejny level, inwestując punkty pomiędzy siłę, zręczność, siłę woli i szczęście (sprzyjające ponoć lepszym). W VH niestety nie ma podziału na klasy, co jest wynikiem tego, iż wcielamy się przecież w z góry nakreślonego bohatera. Nie jest on jednak tak do końca i w stu procentach zdefiniowany w każdym detalu. Mamy więc całkiem OK rozmiarów pole do popisu i możemy koksać swojego Van Helsinga (ciągle piszę najpierw Van Halen, a potem kasuję i przeprawiam na Helsinga…) w kierunku melee DPS-a czy ranged DPS-a, dodatkowo oczywiście wspomagając się magią.

W dowolnym momencie możemy przejść z walki na dystans do prania się w zwarciu, i odwrotnie. Za skuteczność jednego i drugiego odpowiadają skille (pasywne i aktywne) z trzech drzewek umiejętności. Aktywne skille możemy łączyć w dodatkowe kombosy, które VH odpala po załadowaniu paska szału. Po przygotowaniu kombosa nasz następny atak (magiczny bądź konwencjonalny) będzie miał więcej powera, dojdzie efekt AoE etc. Generalnie warto pamiętać o kombosach, bo ich użycie wyraźnie pomaga w przetrwaniu.

Podobnie ma się sprawa z perkami. Te z kolei wpadają nam dość rzadko i nie są związane bezpośrednio z levelowaniem samej postaci, ale jej renomą. Każdy potwór odesłany do piachu (tudzież piekieł) daje nam punkty sławy/renomy. Przy dingu na kolejny jej poziom dostajemy możliwość aktywacji jednego nowego perku. Te z kolei stopniowo odblokowujemy, a pozwalają nam zadać 10% więcej obrażeń na maksymalnym dystansie, zwiększają ilość punktów zręczności o 5% czy też pozwalają lepiej współpracować z naszą towarzyszką.

Tak jest, z towarzyszką! Van Helsingowi juniorowi od początku partneruje sympatyczna i równie ambitna co on Lady Katarina – zjawa zamieszana w aferę w grze i walcząca po naszej stronie. To jednak nie jakiś NPC, ale najprawdziwszy członek zespołu. Katarina także awansuje na kolejne poziomy, rozwija swoje atrybuty (cztery wspomniane, o pompowaniu biustu nic mi nie wiadomo, zresztą Katarina to przecież zjawa), rozwija istniejące i zyskuje nowe umiejętności. I najlepsze w tym jest to, że tak jak w przypadku postaci Van Helsinga, to my decydujemy czego nowego nauczy się towarzyszka głównego bohatera.

Mógłbym jeszcze tak długo – o budowaniu i wzmacnianiu kryjówki, szykowaniu ruchu oporu, instalowaniu pułapek, „refordżingu” przedmiotów, świetnych walk z bossami i przynajmniej dziesiątce innych ciekawych „ficzerów” jak chociażby tryb co-op przez internet dla nawet 4 graczy (w tym zamknięty, gdzie postacie trzymane na serwerach gry, co utrudnia albo nawet uniemożliwia cheatowanie). Tylko po co zdradzać wszystko (a i tak chyba chlapnąłem już naprawdę dużo)? Gra w promocji kosztuje wszakże całe 9,89 ojro, a od 30 maja dostępna będzie za 10,99. Jedenaście ojrasów za dobrze przemyślaną, wykonaną ze smakiem (tak szczerze i od serca) siekaninę z elementami RPG to naprawdę super cena (tak jak to było z Torchem 2). W tej cenie jest to gra warta każdej monety, jaką na nią wydamy!

[easyreview title=”The Incredible Adventures of Van Helsing” cat1title=”Grafika” cat1rating=”8.5/10″ cat1detail=”Pieczołowicie wykonana, ze smakiem, klimatem i stylem” cat2title=”Dźwięk” cat2rating=”7.5/10″ cat2detail=”Na ponadstandardowo przyzwoitym poziomie (nie tylko jak na indyka)” cat3title=”Grywalność” cat3rating=”9/10″ cat3detail=”Gwarantuje świetną zabawę dla wszystkich fanów diablopodobnych” cat4title=”Opłacalność” cat4rating=”9/10″ cat4detail=”Niewiele ponad cztery dyszki za tak udaną grę to świetna oferta”]

Mondo Cane

Na Mondo Cane czekałam ze 2 lata. Zapewne jak wiele innych osób, powoli zaczynałam tracić nadzieję, że ten album kiedykolwiek ukaże się na rynku. I oto stało się. Maj 2010, płyta wreszcie dostępna w Polsce. Według sprzedawcy rozchodzi się jak świeże bułeczki w poniedziałek rano. Ale czy kogoś to dziwi? W końcu to nowy produkt Mike’a Pattona. Nie mogło być inaczej.

Tak naprawdę czekałam na cały album, by usłyszeć w dobrej jakości utwór L’Urlo Negro (pierwotnie nagrany przez The Blackmen). Jak się okazało, umieszczony w samym środeczku set listy. I wahanie – włączyć od razu piosenkę nr 6, czy przesłuchać całość… Powstrzymałam się i przesłuchałam płytę od początku.

Il cielo in una stanza otwierający album Mondo Cane jest świetną zapowiedzią nadchodzących rozkosznych dla ucha minut, które spędzimy z Mikem i rewelacyjną orkiestrą Filarmonica Arturo Toscanini. To jedna z dwóch piosenek, które (tymczasowo) wygrywają w przedbiegach z faworyzowanym wcześniej Urlo Negro. Jest tutaj doskonała sekcja smyczkowa, świdrujący, lekko drgający wokal, a przede wszystkim przenosząca w inny wymiar linia melodyczna – tylko zamknąć oczy i jesteśmy na włoskim wybrzeżu, tańczący z drinkiem w zachodzącym słońcu, koniecznie z włoskim brunetem, który ma o zmroku odpłynąć na statku przycumowanym tuż przy plaży… Trochę dziwnej tęsknoty, zakochania, powiewu morskiego powietrza. Nawet na warszawskim blokowisku można czasem zafundować sobie odrobinę gorących włoskich wakacji.

Na drugiego lidera albumu urasta powoli Quello che conta, które rozkręca się powoli, ale wciąga niczym w wir na rwącej rzece. Pierwsze takty zapowiadają bardziej mający się za chwilę rozegrać kowbojski pojedynek albo wstawkę do którejś części Kill Billa. Zaraz potem powietrze przenikają skrzypce i gitara, zmieniając zupełnie klimat, a po paru sekundach dochodzi wokal Pattona. Zaczyna się robić tęsknie, ogarnia nas rozmarzenie i nie wiadomo kiedy mijają 4 minuty, z których wybudzają nas bębny kolejnego na płycie utworu – Urlo Negro. Wersja koncertowa dawała mi nadzieje na jeszcze więcej kopa, ale i tak jest dobrze. Podejrzewam jednak, że w wersji na żywo ten kawałek byłby w stanie wywołać lawinę w górach. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane usłyszeć go w takim wykonaniu…

Jest jeszcze Deep Down, chyba najbardziej zamerykanizowany utwór całej płyty, wyróżniający się chociażby językiem, ale bardzo dobrze wpasowujący się w cały zestaw. Z kolei 20 km al giorno wydaje się być puszczeniem oka w stronę publiczności. Nieco groteskowy, naiwnie kiczowaty, niczym kabaretowy żart, a mimo to noga sama podskakuje. Utwór lekki, łatwy i przyjemny, którego refren wpada w ucho już po pierwszym przesłuchaniu.

Jak się znam, po entym przesłuchaniu moja sympatia zostanie skierowana w kierunku kolejnych utworów, w których odkryję „coś”. Tymczasem rozkoszuję się pierwszą z jedenastu kompozycji na płycie, mimo tego, że Patton po włosku śpiewa trochę tak, jak większość polskich wykonawców po angielsku – kołkowato, twardo, bez miękkości i melodyjności cechującej język południowców. Może właśnie ten aspekt nadaje albumowi specyficznego wydźwięku. Już teraz jestem zdania, że te utwory w identycznych aranżacjach, zaśpiewane przez rodowitego Włocha, nie miałyby nawet połowy siły brzmienia, które mają z głosem Pattona. Chyba trzeba podziękować włoskiej eks-żonie Pattona, bo bez niej pewnie do powstania Mondo Cane by nie doszło. A tak, chłop mówi płynnie po włosku i jeszcze płyty w obcym dla siebie języku nagrywa.

Polecam również zaznajomienie się z oryginalnymi wykonaniami, przez co docenimy jeszcze bardziej dzisiejsze aranżacje. Takie Il cielo una stanza było śpiewane kobiecym głosem (Mina Mazzini), bardzo zresztą mocnym i podniosłym. Mimo to w wykonaniu Pattona i filharmonii nabrało niesamowitej mocy, podobnie jak Urlo Negro, które w porównaniu z oryginałem jest wręcz wulkanem muzycznej energii. Wiele utworów mogłoby spokojnie znaleźć się na płycie Fantomasa (The Director’s Cut), np. L’uomo che non sapera amare. Ma się wrażenie, że ta piosenka jest żywcem wyciągnięta ze starego filmu włoskiego, a tylko odświeżona na potrzeby współczesnego festiwalu.

Sama szata graficzna może śmiało startować w wyborach najbardziej kolorowej okładki tego roku. Kolory tęczy, motylki, kwiatki, paseczki, żywe i soczyste barwy na absolutnie każdym skrawku digipacka wprowadzają w pozytywny nastrój już od samego patrzenia nań. Okładka może wydawać się nieco kiczowata, ale świetnie komponuje się z równie „nieco” kiczowatym klimatem włoskich piosenek lat 50. i 60., które wypełniają zawartość płyty. Brakuje mi jednakże większej ilości tekstu – dostajemy wyłącznie suche, lakoniczne informacje o nagraniach, krótkie podziękowania dla orkiestry i to w zasadzie tyle. Żadnych zdjęć, historii, tekstów, szczegółów produkcji. Jest ubogo, ale nie ma wielkiego rozczarowania. Rozczarowanie przychodzi, gdy zerkniemy na łączny czas trwania płyty – raptem 37 minut. 2 lata oczekiwań na 37 minut. Mamy niedosyt, chciałoby się więcej, dłużej, bardziej intensywnie, coś bardziej na obiad niż na przystawkę. Niestety, zostaje nam wcisnąć przycisk Repeat all do czasu kolejnego albumu. Rozleniwił się nam trochę pan Patton, chociaż wolę myśleć, że chodzi o zasadę jakości ponad ilością. Jeśli jej się trzymać, to album jest kolejną perełką w dorobku tego niesamowitego artysty. Moim skrytym marzeniem jest płyta DVD z zapisem video koncertu. Patton w świetnie skrojonym garniturze, elegancki, jak zwykle zaczesany do tyłu, z krótko przyciętym wąsikiem (a może jeszcze w kapeluszu) i idealnie współpracujący z orkiestrą jest doskonałym materiałem na śpiewającego włoskiego mafiozo. Taki prezent pod choinką byłby doprawdy rozkoszny, mmmm…

A tymczasem – Repeat all! Miłego słuchania, bo zdecydowanie warto!

Zapraszam i polecam, Katarzyna Orman ;)

Mass Effect 2 – wzorcowy tytuł AAA

Klątwa Mass Effect 2 na dobre mnie dopadła. Zanim jednak kupiłem grę, postanowiłem, że najpierw ukończę podstawkę. Do ME pochodziłem kilkukrotnie, za każdym razem chłonąłem przygody Sheparda jak gąbką wodę, ale niestety po pewnym czasie się zniechęcałem. Głównie z powodu powtarzalności misji związanych z jeżdżeniem Mako po powierzchni planet. Ale koniec końców nie dałem za wygraną i sterowany przeze mnie John Shepard uratował rasy Przymierza przed Suwerenem. Po drodze poświęciłem Kaidana, a w finale przegadałem Sarena (nie walczyłem z nim) i po ubiciu Suwerena zadbałem o bezpieczeństwo Rady. Tak więc rozpoczynając przygodę w ME2, zaimportowałem swojego idealistę Sheparda (podstawkę zakończyłem mając statsy: 100% paragon i jakieś 10-15% renegade) i pognałem na spotkanie z kolejną epickich rozmiarów kosmiczną przygodą.

masseffect2-recenzja-01

UWAGA – TEKST ZAWIERA SPOILERY

 … w tym miejscu miała być kontynuowana właściwa recenzja gry. Zacząłem ją pisać, tak jak swego czasu pisywałem recenzje gier do kilku serwisów internetowych i w ten sposób zarabiałem sobie na życie, a nawet na studia etc. Ale tamte lata minęły bezpowrotnie. O studiowaniu już dawno zapomniałem, a recenzji nie pisałem już bodaj ze trzy lata. A na dobrą sprawę orman.pl to strona domowa/blog, a nie Imperium gier, czy nieodżałowane do dziś ImRo. Tak więc prawie 4000 naklepanych literek idzie do kosza, a dalej o ME2 będzie trochę zwięźlej i wybitnie subiektywnie.

Usiadłem do gry i momentalnie wsiąkłem. Nie przepadłem może całkowicie dla świata zewnętrznego, ale sesyjki z grą rzadko kiedy kończę przed upływem 3-4 godzin (owszem, nadal gram). Ale cholera, inaczej z ME2 postąpić nie można! Coraz mniej napotykam gier, podczas grania w które mówię do siebie „jeszcze 3 minuty, jeszcze jeden quest, jeszcze podejdę pod tamte drzwi i robię save’a”. A Mass Effect 2 zdecydowanie łapie się do tego zacnego i jakże wąskiego obecnie grona. Bo jest wielki, ma wszystko to, co było dobre w prequelu oraz mnóstwo zmian pozytywnie wpływających na rozgrywkę.

Przebudowany system rozwoju postaci bardzo mi odpowiada. Leveluje się w nim zdecydowanie wolniej niż w ME1, ale to żaden problem. Nie brakuje mi rozwijania biegłości posługiwania się daną bronią. Uzależnienie dostępności pukawek od klasy postaci to także pójście w dobrą stronę. Zabieg bardzo logiczy i łatwo wytłumaczalny. Biotyk ganiający z ciężkim działem w ręku jest wszak średnio przekonujący. Cieszy mnie pozbycie się z gry starego sposobu wchodzenia w posiadanie nowych pancerzy, broni i ulepszeń. Latanie od systemu do systemu, z planety na planetę i skanowanie ich powierzchni w poszukiwaniu eezo i metali jest co prawda nużące, ale wolę nieustannie dusić LT niż zasuwać po powierzchni planet  ledwie sterowalnym Mako, by pod koniec takiej poronionej eskapady dowiedzieć się, że mój zespół ma ciulowego technika, który nie poradzi sobie z zamkiem znalezionego pojemnika. Żegnajcie miliony tony sprzętu w wersjach I, II, V, VIII i tak dalej, żegnajcie dziesiątki ulepszeń amunicji, pancerza i granatów. Witaj porządku i witajcie ulepszenia technologii oraz skanowanie planet! No i żegnajcie technicy! Hackowanie zamków i data padów to teraz przyjemność!

masseffect2-recenzja-02Fabularnie także jest bardzo dobrze. Wiadomo, że kolejny raz musimy uratować świat (w sumie co niby mielibyśmy zrobić, rozpracować mafię paliwową w Polsce XXII wieku?), ale sposób opowiedzenia tej historii, mnogość misji pobocznych i stopień zarysowania dodatkowych postaci zdecydowanie wynagradza mi sztampowość celu nadrzędnego w ME2. Kto grał, ten wie co czuł w chwili, gdy Archangel zdjął hełm i jakim zaskoczeniem był widok Jacka. BioWare umie doskonale kierować moimi emocjami i potrafi sprawić, że przestaję się domyślać i traktować grę jak Bormann siedzący przed TV (gram w wersję EN na X360), ale przeżywam przygody Sheparda, jakbym był osobiście zaangażowany w to co się dzieje na ekranie. Stara dupa już ze mnie, 29 wiosen będzie w tym roku, ale diabelnie się cieszę, że zafundowałem sobie tak rewelacyjną grę. Cholerny Mass Effect 2, potrafi nie tylko zapewnić mi kilkadziesiąt godzin godziwej rozrywki, ale także sprawić, bym nie ograniczył obcowania z nią jedynie do biernego wciskania guzików pada!

Dragon Age poniekąd także to potrafił, ale w bardzo ograniczonym stopniu. Nie dawał mi aż takiej satysfakcji z podejmowania decyzji, nie pozwalał na delektowanie się chwilą. W DA miałem wrażenie, że ciągle muszę się spieszyć, a sama gra miała kilka dziwnych przestojów fabularnych. W ME2 delektuję się chwilą i każdy dialog to dla mnie naprawdę swego rodzaju przeżycie. Do tego stopnia, że niekiedy mocno się krzywię czując, że nie do końca udaje mi się dowiedzieć wszystkiego co chcę, bądź wybierając wypowiedź, za którą mogę dostać punktu renegata. I o to moim zdaniem w grach RPG i quasi-RPG (ME2 to jednak głównie shooter) chodzi. By nie tłuc bezmyślnie w pada czy klawiaturę, ale poczuć jakąś więź z bohaterami.

Siła oddziaływania gier nie jest tak wielka jak książek, ale są tytuły, które można skomplementować, mówiąc o nich, że są jak dobra książka. Bez wahania mówię tak o ME2!

Saltus – Triumf

saltus-triumf-02

Po przesłuchaniu płyty jakieś err.. 30-40 razy, mogę wreszcie się finalnie wypowiedzieć. Nowa – z dawna wyczekiwana – płyta Saltusa jest naprawdę cholernie solidną pozycją. Tak muzycznie jak i tekstowo. Przez 4 lata, jakie minęły od premiery Imperium Słońca, chłopaki uczynili kolejny krok oddalający ich nieco od blacku w stronę death metalu. Ja im tego prawdę mówiąc nie mam zupełnie za złe, bo Triumfem udowodnili, że był to krok w dobrą stronę. Po prostu grają tak, jak chcą i do tego jak umieją najlepiej. Wychodzi im to, bez dwóch zdań, bo Saltus – co wyraźnie słychać na płycie – odnajduje się doskonale w zaproponowanej przez siebie stylistyce.

Na BLu pojawiły się porównania muzyki na Triumfie do twórczości Amon Amarth, których to podobieństw zupełnie nie słyszę. Może jakiś riff,  gdzieś tam słyszalny, może to po prostu fakt, że Saltus gra zdecydowanie bardziej melodyjnie? Bo taki jest fakt, Triumf jest zdecydowanie melodyjną płytą, nijak jednak nie traci na sile przekazu, a może nawet i zyskuje. Do tego wokal Scream’a zyskał na mocy, a jednocześnie i na wyrazistości – i to jest jeden z głównych atutów Triumfu.

Drugim – abstrahując już od zajebistej muzyki z ciekawymi aranżacjami – są teksty. Cały zespół mocno dojrzał od 2005 a przekłada się to na teksty. Saltus przyzwyczaił już nas do odpowiedniego poziomu tekstów utworów, które nie sprawiają wrażenia pisanych przypadkiem ani na wyścigi o nagrodę największego „hejtera” chrześcijaństwa. Chłopaki mają swój patent na mówienie o wierze przodków i jej zasadach. I chwała im za to, bo przedkładają jakość nad ilość i mądrze piszą swoje teksty ważąc słowa, zamiast po prostu lać ich potok. Zajebisty plus za to!

Przyznam jednak, że po raptem kilku przesłuchaniach albumu miałem mieszane uczucia. Przedtem słyszałem tylko tytułowy utwór oraz Słowiańską vendettę. Po przesłuchaniu krążka kilka razy do grupy mocnych kawałków dodałem jeszcze Hymn Słońca i Stary porządek. I to tyle, reszta jakoś nie zyskała mojego uznania. Ale do czasu, bo po kolejnych przesłuchach łyknąłem album w całości i jestem zdania, że nie ma na nim słabych kawałków!

Ocena ogólna: 8.5/10

Strona 1 z 2

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén