Na Mondo Cane czekałam ze 2 lata. Zapewne jak wiele innych osób, powoli zaczynałam tracić nadzieję, że ten album kiedykolwiek ukaże się na rynku. I oto stało się. Maj 2010, płyta wreszcie dostępna w Polsce. Według sprzedawcy rozchodzi się jak świeże bułeczki w poniedziałek rano. Ale czy kogoś to dziwi? W końcu to nowy produkt Mike’a Pattona. Nie mogło być inaczej.

Tak naprawdę czekałam na cały album, by usłyszeć w dobrej jakości utwór L’Urlo Negro (pierwotnie nagrany przez The Blackmen). Jak się okazało, umieszczony w samym środeczku set listy. I wahanie – włączyć od razu piosenkę nr 6, czy przesłuchać całość… Powstrzymałam się i przesłuchałam płytę od początku.

Il cielo in una stanza otwierający album Mondo Cane jest świetną zapowiedzią nadchodzących rozkosznych dla ucha minut, które spędzimy z Mikem i rewelacyjną orkiestrą Filarmonica Arturo Toscanini. To jedna z dwóch piosenek, które (tymczasowo) wygrywają w przedbiegach z faworyzowanym wcześniej Urlo Negro. Jest tutaj doskonała sekcja smyczkowa, świdrujący, lekko drgający wokal, a przede wszystkim przenosząca w inny wymiar linia melodyczna – tylko zamknąć oczy i jesteśmy na włoskim wybrzeżu, tańczący z drinkiem w zachodzącym słońcu, koniecznie z włoskim brunetem, który ma o zmroku odpłynąć na statku przycumowanym tuż przy plaży… Trochę dziwnej tęsknoty, zakochania, powiewu morskiego powietrza. Nawet na warszawskim blokowisku można czasem zafundować sobie odrobinę gorących włoskich wakacji.

Na drugiego lidera albumu urasta powoli Quello che conta, które rozkręca się powoli, ale wciąga niczym w wir na rwącej rzece. Pierwsze takty zapowiadają bardziej mający się za chwilę rozegrać kowbojski pojedynek albo wstawkę do którejś części Kill Billa. Zaraz potem powietrze przenikają skrzypce i gitara, zmieniając zupełnie klimat, a po paru sekundach dochodzi wokal Pattona. Zaczyna się robić tęsknie, ogarnia nas rozmarzenie i nie wiadomo kiedy mijają 4 minuty, z których wybudzają nas bębny kolejnego na płycie utworu – Urlo Negro. Wersja koncertowa dawała mi nadzieje na jeszcze więcej kopa, ale i tak jest dobrze. Podejrzewam jednak, że w wersji na żywo ten kawałek byłby w stanie wywołać lawinę w górach. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane usłyszeć go w takim wykonaniu…

Jest jeszcze Deep Down, chyba najbardziej zamerykanizowany utwór całej płyty, wyróżniający się chociażby językiem, ale bardzo dobrze wpasowujący się w cały zestaw. Z kolei 20 km al giorno wydaje się być puszczeniem oka w stronę publiczności. Nieco groteskowy, naiwnie kiczowaty, niczym kabaretowy żart, a mimo to noga sama podskakuje. Utwór lekki, łatwy i przyjemny, którego refren wpada w ucho już po pierwszym przesłuchaniu.

Jak się znam, po entym przesłuchaniu moja sympatia zostanie skierowana w kierunku kolejnych utworów, w których odkryję „coś”. Tymczasem rozkoszuję się pierwszą z jedenastu kompozycji na płycie, mimo tego, że Patton po włosku śpiewa trochę tak, jak większość polskich wykonawców po angielsku – kołkowato, twardo, bez miękkości i melodyjności cechującej język południowców. Może właśnie ten aspekt nadaje albumowi specyficznego wydźwięku. Już teraz jestem zdania, że te utwory w identycznych aranżacjach, zaśpiewane przez rodowitego Włocha, nie miałyby nawet połowy siły brzmienia, które mają z głosem Pattona. Chyba trzeba podziękować włoskiej eks-żonie Pattona, bo bez niej pewnie do powstania Mondo Cane by nie doszło. A tak, chłop mówi płynnie po włosku i jeszcze płyty w obcym dla siebie języku nagrywa.

Polecam również zaznajomienie się z oryginalnymi wykonaniami, przez co docenimy jeszcze bardziej dzisiejsze aranżacje. Takie Il cielo una stanza było śpiewane kobiecym głosem (Mina Mazzini), bardzo zresztą mocnym i podniosłym. Mimo to w wykonaniu Pattona i filharmonii nabrało niesamowitej mocy, podobnie jak Urlo Negro, które w porównaniu z oryginałem jest wręcz wulkanem muzycznej energii. Wiele utworów mogłoby spokojnie znaleźć się na płycie Fantomasa (The Director’s Cut), np. L’uomo che non sapera amare. Ma się wrażenie, że ta piosenka jest żywcem wyciągnięta ze starego filmu włoskiego, a tylko odświeżona na potrzeby współczesnego festiwalu.

Sama szata graficzna może śmiało startować w wyborach najbardziej kolorowej okładki tego roku. Kolory tęczy, motylki, kwiatki, paseczki, żywe i soczyste barwy na absolutnie każdym skrawku digipacka wprowadzają w pozytywny nastrój już od samego patrzenia nań. Okładka może wydawać się nieco kiczowata, ale świetnie komponuje się z równie „nieco” kiczowatym klimatem włoskich piosenek lat 50. i 60., które wypełniają zawartość płyty. Brakuje mi jednakże większej ilości tekstu – dostajemy wyłącznie suche, lakoniczne informacje o nagraniach, krótkie podziękowania dla orkiestry i to w zasadzie tyle. Żadnych zdjęć, historii, tekstów, szczegółów produkcji. Jest ubogo, ale nie ma wielkiego rozczarowania. Rozczarowanie przychodzi, gdy zerkniemy na łączny czas trwania płyty – raptem 37 minut. 2 lata oczekiwań na 37 minut. Mamy niedosyt, chciałoby się więcej, dłużej, bardziej intensywnie, coś bardziej na obiad niż na przystawkę. Niestety, zostaje nam wcisnąć przycisk Repeat all do czasu kolejnego albumu. Rozleniwił się nam trochę pan Patton, chociaż wolę myśleć, że chodzi o zasadę jakości ponad ilością. Jeśli jej się trzymać, to album jest kolejną perełką w dorobku tego niesamowitego artysty. Moim skrytym marzeniem jest płyta DVD z zapisem video koncertu. Patton w świetnie skrojonym garniturze, elegancki, jak zwykle zaczesany do tyłu, z krótko przyciętym wąsikiem (a może jeszcze w kapeluszu) i idealnie współpracujący z orkiestrą jest doskonałym materiałem na śpiewającego włoskiego mafiozo. Taki prezent pod choinką byłby doprawdy rozkoszny, mmmm…

A tymczasem – Repeat all! Miłego słuchania, bo zdecydowanie warto!

Zapraszam i polecam, Katarzyna Orman ;)

Komentarze