subiektywnie o całym świecie

Kategoria: Muzyka Strona 2 z 3

Singiel z nadchodzącego albumu Falkenbach

Falkenbach pod koniec maja zaprezentował singiel pt. Eweroun z nadchodzącego albumu Åsa (ma się ukazać w sierpniu). Kawałek cholernie mi się podoba i trzyma styl poprzednich wydawnictw Niemców. Zdecydowanie jest na co czekać!

Mondo Cane

Na Mondo Cane czekałam ze 2 lata. Zapewne jak wiele innych osób, powoli zaczynałam tracić nadzieję, że ten album kiedykolwiek ukaże się na rynku. I oto stało się. Maj 2010, płyta wreszcie dostępna w Polsce. Według sprzedawcy rozchodzi się jak świeże bułeczki w poniedziałek rano. Ale czy kogoś to dziwi? W końcu to nowy produkt Mike’a Pattona. Nie mogło być inaczej.

Tak naprawdę czekałam na cały album, by usłyszeć w dobrej jakości utwór L’Urlo Negro (pierwotnie nagrany przez The Blackmen). Jak się okazało, umieszczony w samym środeczku set listy. I wahanie – włączyć od razu piosenkę nr 6, czy przesłuchać całość… Powstrzymałam się i przesłuchałam płytę od początku.

Il cielo in una stanza otwierający album Mondo Cane jest świetną zapowiedzią nadchodzących rozkosznych dla ucha minut, które spędzimy z Mikem i rewelacyjną orkiestrą Filarmonica Arturo Toscanini. To jedna z dwóch piosenek, które (tymczasowo) wygrywają w przedbiegach z faworyzowanym wcześniej Urlo Negro. Jest tutaj doskonała sekcja smyczkowa, świdrujący, lekko drgający wokal, a przede wszystkim przenosząca w inny wymiar linia melodyczna – tylko zamknąć oczy i jesteśmy na włoskim wybrzeżu, tańczący z drinkiem w zachodzącym słońcu, koniecznie z włoskim brunetem, który ma o zmroku odpłynąć na statku przycumowanym tuż przy plaży… Trochę dziwnej tęsknoty, zakochania, powiewu morskiego powietrza. Nawet na warszawskim blokowisku można czasem zafundować sobie odrobinę gorących włoskich wakacji.

Na drugiego lidera albumu urasta powoli Quello che conta, które rozkręca się powoli, ale wciąga niczym w wir na rwącej rzece. Pierwsze takty zapowiadają bardziej mający się za chwilę rozegrać kowbojski pojedynek albo wstawkę do którejś części Kill Billa. Zaraz potem powietrze przenikają skrzypce i gitara, zmieniając zupełnie klimat, a po paru sekundach dochodzi wokal Pattona. Zaczyna się robić tęsknie, ogarnia nas rozmarzenie i nie wiadomo kiedy mijają 4 minuty, z których wybudzają nas bębny kolejnego na płycie utworu – Urlo Negro. Wersja koncertowa dawała mi nadzieje na jeszcze więcej kopa, ale i tak jest dobrze. Podejrzewam jednak, że w wersji na żywo ten kawałek byłby w stanie wywołać lawinę w górach. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane usłyszeć go w takim wykonaniu…

Jest jeszcze Deep Down, chyba najbardziej zamerykanizowany utwór całej płyty, wyróżniający się chociażby językiem, ale bardzo dobrze wpasowujący się w cały zestaw. Z kolei 20 km al giorno wydaje się być puszczeniem oka w stronę publiczności. Nieco groteskowy, naiwnie kiczowaty, niczym kabaretowy żart, a mimo to noga sama podskakuje. Utwór lekki, łatwy i przyjemny, którego refren wpada w ucho już po pierwszym przesłuchaniu.

Jak się znam, po entym przesłuchaniu moja sympatia zostanie skierowana w kierunku kolejnych utworów, w których odkryję „coś”. Tymczasem rozkoszuję się pierwszą z jedenastu kompozycji na płycie, mimo tego, że Patton po włosku śpiewa trochę tak, jak większość polskich wykonawców po angielsku – kołkowato, twardo, bez miękkości i melodyjności cechującej język południowców. Może właśnie ten aspekt nadaje albumowi specyficznego wydźwięku. Już teraz jestem zdania, że te utwory w identycznych aranżacjach, zaśpiewane przez rodowitego Włocha, nie miałyby nawet połowy siły brzmienia, które mają z głosem Pattona. Chyba trzeba podziękować włoskiej eks-żonie Pattona, bo bez niej pewnie do powstania Mondo Cane by nie doszło. A tak, chłop mówi płynnie po włosku i jeszcze płyty w obcym dla siebie języku nagrywa.

Polecam również zaznajomienie się z oryginalnymi wykonaniami, przez co docenimy jeszcze bardziej dzisiejsze aranżacje. Takie Il cielo una stanza było śpiewane kobiecym głosem (Mina Mazzini), bardzo zresztą mocnym i podniosłym. Mimo to w wykonaniu Pattona i filharmonii nabrało niesamowitej mocy, podobnie jak Urlo Negro, które w porównaniu z oryginałem jest wręcz wulkanem muzycznej energii. Wiele utworów mogłoby spokojnie znaleźć się na płycie Fantomasa (The Director’s Cut), np. L’uomo che non sapera amare. Ma się wrażenie, że ta piosenka jest żywcem wyciągnięta ze starego filmu włoskiego, a tylko odświeżona na potrzeby współczesnego festiwalu.

Sama szata graficzna może śmiało startować w wyborach najbardziej kolorowej okładki tego roku. Kolory tęczy, motylki, kwiatki, paseczki, żywe i soczyste barwy na absolutnie każdym skrawku digipacka wprowadzają w pozytywny nastrój już od samego patrzenia nań. Okładka może wydawać się nieco kiczowata, ale świetnie komponuje się z równie „nieco” kiczowatym klimatem włoskich piosenek lat 50. i 60., które wypełniają zawartość płyty. Brakuje mi jednakże większej ilości tekstu – dostajemy wyłącznie suche, lakoniczne informacje o nagraniach, krótkie podziękowania dla orkiestry i to w zasadzie tyle. Żadnych zdjęć, historii, tekstów, szczegółów produkcji. Jest ubogo, ale nie ma wielkiego rozczarowania. Rozczarowanie przychodzi, gdy zerkniemy na łączny czas trwania płyty – raptem 37 minut. 2 lata oczekiwań na 37 minut. Mamy niedosyt, chciałoby się więcej, dłużej, bardziej intensywnie, coś bardziej na obiad niż na przystawkę. Niestety, zostaje nam wcisnąć przycisk Repeat all do czasu kolejnego albumu. Rozleniwił się nam trochę pan Patton, chociaż wolę myśleć, że chodzi o zasadę jakości ponad ilością. Jeśli jej się trzymać, to album jest kolejną perełką w dorobku tego niesamowitego artysty. Moim skrytym marzeniem jest płyta DVD z zapisem video koncertu. Patton w świetnie skrojonym garniturze, elegancki, jak zwykle zaczesany do tyłu, z krótko przyciętym wąsikiem (a może jeszcze w kapeluszu) i idealnie współpracujący z orkiestrą jest doskonałym materiałem na śpiewającego włoskiego mafiozo. Taki prezent pod choinką byłby doprawdy rozkoszny, mmmm…

A tymczasem – Repeat all! Miłego słuchania, bo zdecydowanie warto!

Zapraszam i polecam, Katarzyna Orman ;)

Podsumowanie 2010r.

Czas najwyższy, by podsumować muzycznie 2010 rok. I zgadzam się przy tym w całej rozciągłości z Maćkiem, że był od gorszy (pod względem muzycznym) od 2009. Rok temu wybór albumu roku był dla mnie czystą formalnością. Voice of Steel (Nokturnal Mortum) i Triumf (Saltus) idealnie mi podpasowały i był po prostu wybitne, pozostawiając konkurencję daleko w tyle.

Za to w 2010 próżno szukać tak udanych wydawnictw jak dwa przed chwilą wspomniane. Faworyci w większości spisali się całkiem przyzwoicie, ale ich nowe albumy albo nie sprostały wymaganiom, albo po prostu miały braki. Jeden zaś (EnslavedAxioma Ethica Odini) rozczarował mnie zupełnie. No, to jedziemy…

ALBUMY ROKU

Agalloch Marrow of the Spirit – Amerykanie trochę zmienili styl (czego się nie spodziewałem), ale nadal czuć w ich muzyce ducha poprzednich dokonań. Agalloch nadal jest oryginalnym i bardzo brzmieniowo i tematycznie nieamerykańskim zespołem. Ekstraklasa światowa od kilku lat potwierdziła swoje zasłużone miejsce w czołówce gatunku.

Abusiveness/SaltusNowa era (split) – Od razu to napiszę – ten split trafił do zestawienia prawie wyłącznie za sprawą Saltusa. Abusiveness ciut kpiło sprawę i przygotowało w zasadzie covery i nowe aranżacje swoich starszych kawałków. Saltus tymczasem dał nam 5 nowych, wcześniej nieznanych szerszej publice tracków, z których „Gdy bogowie światem rządzili” i „W imię bogów” to prawdziwe perełki.

Eluveitie Everything Remains as it Never Was – Eluveitie ma kontrakt z Nuclear Blast, czego zazwyczaj nie zapisuję po stronie plusów. Tak już mam, że kontrakt z wielką wytwórnią każe mi być sceptycznym jeśli chodzi o to kto podejmuje decyzje w temacie zawartości albumu. Sądziłem, że Helweci dostaną prikaz nagrania czegoś, co ucieszy nie tylko uszy ich fanów, i fanów tych klimatów, ale także słuchaczy nie związanych zupełnie tak z metalem jak i folkiem. Efekt końcowy jest jednak bardzo przyzwoity. Chwytliwa płyta z kilkoma wpadającymi w ucho (na długo) kawałkami i naprawdę ciekawymi momentami.

Temnozor Haunted Dreamscapes – Najbardziej zaskakująca płyta 2010 i odbiegająca od tego, czego się spodziewałem. Jednocześnie najbardziej folkowy i przemyślany długograj Rosjan. Szybsza, trudniejsza w odbiorze i mniej klimatyczna od „Folkstorm of the Azure Nights„, ale nadrabiająca zmianami, które Temnozor wprowadził do swojej muzyki.

Drudkh A Handful of Stars – Ten sam „problem” co przy Temnozorze – spodziewałem się czegoś innego. Mniej dopieszczonego brzmieniowo i bardziej folkowego. A tu zaskoczenie – Ukraińcy poszli w kierunku rockowych brzmień, nieco industrialu, ale ten nowy Drudkh nadal ma w sobie to coś, czym zjednywał sobie uszy fanów w przeszłości. Ciekawa, nieco inna niż poprzednie, płyta.

ROZCZARKA ROKU

EnslavedAxioma Ethica Odini – Promocyjny kawałek ‚Axioma’ zapowiadał zmiany w postaci urozmaiceń tempa i melodyjnego wokalu Grutle. Ale gdy pojawil sie album, ręce mi opadły. To, co spokojnie uszłoby zespołowi na sucho (melodyjne wokalizy), gdyby zostało użyte w rozsądnym wymiarze, zostało wpieprzone niemal do każdego kawałka. W efekcie mamy płytę wręcz niesmaczną i przekombinowaną. Koniec końców to, co miało być smaczkiem, przekroczyło pewne granice i położyło płytę. Miał być album wybitny, przełomowy etc., a dostaliśmy naprawdę przeciętne i zbyt przekombinowane wydawnictwo.

Amorphis tworzy Krainę tysiąca jezior

Po albumy live sięgam dość rzadko. Jeszcze rzadziej je kupuję (tak w wersji audio jak chociażby DVD). Mam co prawda w pamięci kilka klawych koncertowych płyt – „Wrath of NorsemenAmon Amarth czy chociażby „Live in Japan” rodzimego Vadera, ale idea wydawania płyt live (podobnie jak składanek a la „greatest hits”) niespecjalnie do mnie przemawia. Fakt premiery Forging the Land of Thousand Lakes jakoś przeoczyłem. Przypadkiem na YouTube trafiłem na teaser i… wciągnęło mnie bez reszty! :)

FLTL (w skrócie) to 2DVD+2CD – tak więc mamy nie tylko wersję audio, ale także materiał wideo z obydwu koncertów Finów, które znalazły się na tym wydawnictwie – Summer Breeze Open Air 2009 i Oulu 2009. Tracklista obydwu gigów jest naprawdę przezacna. Zawiera w większości kompozycje z najnowszego albumu Skyforger, ale także kilka klasyków znanych z poprzednich płyt – My Kantele, Silent Waters, Magic and Mayhem czy House of Sleep. Tym sposobem obydwa koncerty są swoistym podsumowaniem całości kariery fińskiej kapeli od zawsze inspirującej się rodzimym folkiem, Kalevalą i naturą.

Obydwa koncerty zostały rewelacyjnie nagrane, dźwięk jest czyściutki, dzięki czemu oglądania/słuchanie tych gigów to prawdziwa przyjemność. Finowie zagrali z polotem, energią, zaangażowaniem, pomiędzy kawałkami (a także w ich trakcie) prowadząc dialog z widownią. Po prostu miód! Jeśli ktoś myśli, że Amorphis ostatnimi czasy spłyca granie i przechodzi gorszy czas, czas wyjść z tego błędnego przekonania!

Saltus – Triumf

saltus-triumf-02

Po przesłuchaniu płyty jakieś err.. 30-40 razy, mogę wreszcie się finalnie wypowiedzieć. Nowa – z dawna wyczekiwana – płyta Saltusa jest naprawdę cholernie solidną pozycją. Tak muzycznie jak i tekstowo. Przez 4 lata, jakie minęły od premiery Imperium Słońca, chłopaki uczynili kolejny krok oddalający ich nieco od blacku w stronę death metalu. Ja im tego prawdę mówiąc nie mam zupełnie za złe, bo Triumfem udowodnili, że był to krok w dobrą stronę. Po prostu grają tak, jak chcą i do tego jak umieją najlepiej. Wychodzi im to, bez dwóch zdań, bo Saltus – co wyraźnie słychać na płycie – odnajduje się doskonale w zaproponowanej przez siebie stylistyce.

Na BLu pojawiły się porównania muzyki na Triumfie do twórczości Amon Amarth, których to podobieństw zupełnie nie słyszę. Może jakiś riff,  gdzieś tam słyszalny, może to po prostu fakt, że Saltus gra zdecydowanie bardziej melodyjnie? Bo taki jest fakt, Triumf jest zdecydowanie melodyjną płytą, nijak jednak nie traci na sile przekazu, a może nawet i zyskuje. Do tego wokal Scream’a zyskał na mocy, a jednocześnie i na wyrazistości – i to jest jeden z głównych atutów Triumfu.

Drugim – abstrahując już od zajebistej muzyki z ciekawymi aranżacjami – są teksty. Cały zespół mocno dojrzał od 2005 a przekłada się to na teksty. Saltus przyzwyczaił już nas do odpowiedniego poziomu tekstów utworów, które nie sprawiają wrażenia pisanych przypadkiem ani na wyścigi o nagrodę największego „hejtera” chrześcijaństwa. Chłopaki mają swój patent na mówienie o wierze przodków i jej zasadach. I chwała im za to, bo przedkładają jakość nad ilość i mądrze piszą swoje teksty ważąc słowa, zamiast po prostu lać ich potok. Zajebisty plus za to!

Przyznam jednak, że po raptem kilku przesłuchaniach albumu miałem mieszane uczucia. Przedtem słyszałem tylko tytułowy utwór oraz Słowiańską vendettę. Po przesłuchaniu krążka kilka razy do grupy mocnych kawałków dodałem jeszcze Hymn Słońca i Stary porządek. I to tyle, reszta jakoś nie zyskała mojego uznania. Ale do czasu, bo po kolejnych przesłuchach łyknąłem album w całości i jestem zdania, że nie ma na nim słabych kawałków!

Ocena ogólna: 8.5/10

RWPL Plays Pink Floyd – relacja

Dieta zdecydowanie mi służy. I nie chodzi tylko o wymiar zdrowotny, ale także psychiczny. Wreszcie zaczynam się ruszać poza mieszkanie. I przykładowo w minioną niedzielę wybraliśmy się z żoną oraz grupką znajomych na koncert RPWL w Progresji. Nie był to wybór z czapy, podjęty pod wpływem chwili, bowiem ochotę na koncert mieliśmy – głównie oczywiście Kasia – od dawna i niecierpliwie wyczekiwaliśmy tego 20. września. I warto było czekać, bo występ był powalający.

RPWL-2009-01

RPWL tym razem nie przyjechali do Polski z promocją swoich płyt i kawałków. Tym razem chodziło o coś innego, ważniejszego. Seria koncertów zorganizowana została pod nazwą RPWL Plays Pink Floyd i była swoistym hołdem dla zespołu i jego klawiszowca Richarda Wrighta, zmarłego przed rokiem.

Support – w postaci polskiej formacji Strawberry Fields – zagrał żenująco słabo. Gitarzysta kilkakrotnie pomylił się, efektem czego było sprzężenie gitary i pisk z głośników. Wokalistka bardziej jęczała niezrozumiale do mikrofonu niż śpiewała. Cały zespół zagrał dość apatycznie, a z głośników w głównej mierze dobiegały dźwięki gitary prowadzącej i talerzy perkusji. Wokal? Ja niczego takiego nie słyszałem.

Przy Strawberry Fields muzycy RPWL to absolutni mistrzowie rzemiosła i profesjonaliści pełną gębą. Było o tym wiadomo przed koncertem, ale swoim występem Niemcy tylko potwierdzili jak cholernie solidnym zespołem stali się przez te 12 lat grania. A dodatkowo o klasie kapeli zaświadczyć może zaangażowanie w występ, perfekcyjne wykonanie i fantastyczny kontakt z widownią. Z jednej strony ze sceny emanowało poważne podejście do tematu grania muzyki Pink Floydów (bezbłędnie zaaranżowane i wykonane utwory), z drugiej zaś widać było nieskrywaną radość z grania i możliwości wystąpienia dla tych 160-170 osób, jakie pojawiły się na koncercie. Zespół zdecydował się nie robić przerwy i grał bite dwie i pół godziny, fantastycznie bawiąc zgromadzoną w Progresji gawiedź.

RPWL-2009-02

Aranżacje i oprawa wizualna kawałków stylizowany był na te znane z występów Floydów. Ale RPWL zdecydowali się dołożyć do tych aranżacji coś od siebie. Ozdobą koncertu – bezapelacyjnie i niepodważalnie – była obecność saksofonu. Solówki saksofonowo-gitarowe grane na partie zaskoczyły chyba wszystkich zgromadzonych. I było to cholernie miłe zaskoczenie. Nieco mniej zaskakująca była tracklista, zgodna z jednym z koncertów Pink Floyd z 1977 roku. Nie zabrakło oczywiście hitów PF i absolutnych szlagierów jak Shine on you crazy diamond czy Wish you were here.

RPWL zagrało dwa bisy, w tym Good Day for the Blues, oczywiście z obowiązkowo grającym pierwsze skrzypce saksofonem (Ktoś wie jak nazywał się saksofonista?). Kapitalnym zwieńczeniem występu było autorskie już Roses wykonane na dwie gitary akustyczne.  Było mniej poetycko niż dwa dni wcześniej w Poznaniu, za to z czadem i refrenem śpiewanym kilkakrotnie wspólnie z nami.

Strona 2 z 3

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén